– Och, Rose, święta były wspaniałe! Te
wszystkie dekoracje, zapach świątecznych
ciasteczek,
śnieg za oknem! Po prostu wspaniale.
– Wiem o czym mówisz, Lily. Magia znacznie
większa, niż tak, której uczymy się w Hogwarcie.
Lily i Rose spotkały się
trzydziestego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku, w domu
rodziny Richardson. Dzień później miały się udać na imprezę sylwestrową u Lucy
– przyjaciółki z dormitorium. Tego też wieczora dołączyła do nich Mary. Było to
o wiele łatwiejsze, ponieważ każda z dziewcząt zamieszkiwała inne rejony
Londynu. Jedna przez drugą
opowiadały sobie o świątecznym czasie. I mimo, iż Mary była nieco przybita z
powodu żałoby, która ogarnęła ją pół roku temu, chętnie przyłączyła się do
opowieściach o prezentach i świątecznych przysmakach.
Następnego ranka rozpoczęły
przygotowywać różne smakołyki, by później, po południu wyruszyć pod adres,
który wskazała im Torres. Był on oddalony o kilka stacji metrem i parę
magicznych zakamarków. Lucy podała im w liście wszystkie hasła, by z łatwością
mogły ją odwiedzić.
– Wiecie, nie znam tego adresu. Ciekawe, gdzie
też ona znowu nas ciągnie – rozmyślała Rose.
Trzymała się bardzo dobrze,
przynajmniej takie sprawiała pozory. Stała się o wiele silniejsza niż przedtem.
Wciąż potajemnie malowała piękne obrazy. I choć czasem musiała się przyznać
przed samą sobą, że skrycie tęskni za Łapą, zwłaszcza wiedząc, że i on obdarza
ją pewnym uczuciem(jak na możliwości Syriusza). Wciąż pamiętała pocałunek z
dnia jego urodzin i zaklęcie jakie na niego rzuciła, aby nie mógł tego
pamiętać. Stale przyłapywała się na rysowaniu kształtu jego oczu. Ten obraz
nigdy jej nie opuszczał, ale równie szybko potrafiła spalić swe dzieła, wraz ze
wspomnieniem brutalnych słów Blacka. Lily
równie często wspominała swój pocałunek z Jamesem. Ta krótka chwila zapadła jej w pamięci. Często
wieczorami zastanawiała się czy Potter również myśli o tych kilku sekundach, w
których nie dzieliła ich żadna odległość. Nie mogła wiedzieć, że aż do przerwy
świątecznej miał tylko ten obraz przed oczami. Czasami marzyła o tym, by Potter
się zmienił. By przestał być nadętym pachołkiem i nieczułym draniem. Gdyby
tylko mógł się pozbyć tych najgorszych cech. Raz nawet jej się przyśnił. Byli
na wspaniałym balu. Czekał na nią. Ona, ubrana w najpiękniejszą suknię, powoli
schodziła po schodach w dół. Zachowywał się nienagannie. Prawdziwy dżentelmen.
Ale jednak… Jednak czegoś brakowało. Może tego zarozumiałego uśmiechu, a może
tego błysku w oku. Był on niby idealny,
ale jednak wciąż mu czegoś brakowało. Brakowało wymarzonemu Jamesowi dokładnie
tych cech, które posiadał na co dzień. Nigdy więcej o nim nie śniła. Bardzo się
o to starała. Specjalnie przemęczała się za dnia, by w nocy nie mieć snów. Nie
chciała przyznać się przed samą sobą, że
jej wyśniony mężczyzna istnieje! Istnieje, podrywa ją, a na dodatek widują się
niemal każdego dnia(i każdego dnia z niewiadomych przyczyn irytuje ją do granic
możliwości).
– Lily, słuchasz mnie w ogóle? – Mary
dała o sobie znać. Mary Mollins. Najsilniejsza
z dziewcząt. Straciła wszystko. Cały swój cudowny świat, a mimo wszystko zawsze
potrafiła z uniesioną głową podążać przez życie. Bo czymże są zagmatwane
uczucia, wobec utraty całego dzieciństwa? Straciła cała swoją przeszłość, ale
nie chciała tracić przyszłości. I naprawdę lubiła wysłuchiwać problemów swoich
przyjaciółek. Wtedy wszystkie było takie normalne, przyziemne. Wtedy wszystkie
jej myśli krążyły wokół dziewczyn.
– Co mówiłaś, Mary? Możesz powtórzyć,
zamyśliłam się.
– Oho! Zamyśliłaś! Ciekawe na jaki temat tak
rozmyślałaś?
– Nieważne. Daleko jeszcze, Rose?
– Och, nie, to już tu, za rogiem!
I
faktycznie stał tam skromny, dwupiętrowy drewniany domek. Palisandrowe okiennice przysłaniały okna na
piętrze. Weranda w kolorze dojrzałego orzechu aż prosiła, by wypić w jej cieniu
gorącą herbatę. W środku ktoś był. Z komina buchały drobne kłęby dymu.
– Spójrzcie, już na nas czeka!
Rose
całkiem już podekscytowana tym, że wreszcie ujrzy swoją przyjaciółkę pobiegła
przez ścieżkę prowadzącą do drzwi. Lucy wyszła jej naprzeciw. Wyciągnęła ręce,
by wyściskać wszystkie współlokatorki. Po czułym przywitaniu wprowadziła je do
małego przedpokoju. Na lewo od drzwi wisiał rząd haczyków, na których można
było powiesić swoje płaszcze. Na prawo zaś widniało ogromne lustro zdobione w
rogach przepięknymi rzeźbami, przedstawiającymi samców pawi. Może miało to
przypominać o tym, że nie można przez całe życie się przeglądać w lustrze i
puszyć niczym paw? Dalej przeszły do otwartego salonu. Naprzeciwko znajdowały
się szklane drzwi na otwarty taras. Od razu na prawo można było dostrzec schody
prowadzące na górę. Na samym środku stała ogromna sofa pokryta kocami. Przy
palenisku tworzyło to bardzo przyjemną atmosferę. Rozsiadły się na kanapie i rozkoszowały
ciepłem.
– Więc jak wam minęły święta,
dziewczyny?
– No cóż… – zaczęła Lily. Rose otwierała usta, by wtrącić
parę swoich słów, gdy nagle usłyszała skrzypienie schodów. Później do
dochodzących do niej dźwięków doszły również fragmenty rozmowy.
– Weź się uspokój. Napisz do
Glizdogona, że śmierdzi jak gluty trolla, na pewno poprawi mu się humor i
wpadnie. Remusa nie trzeba przekonywać co do jego zapachów. Odór prosto z lasu,
jeśli wiesz o czym ja mówię.
– Łapciu, a skąd wiesz jak pachną gluty trolla,
czyżbyś miał przyjemność być blisko smarkającego stwora?
– A do ciebie nie odzywa się dziewczyna, z
którą się całowałeś? I kto tu teraz jest dziwny, co?
– Ty.
Z pogodnymi minami wparowali do
salonu. Zajęło im to dłuższą chwilę, zanim doszli do siebie. Szok jakiego doznali
wpatrując się w cztery spokojnie siedzące dziewczyny w salonie był nie do
opisania. Nie inaczej było ze strony dziewcząt, które wręcz nie wiedziały co
mają ze sobą zrobić. Pierwsza ocknęła się Lily.
– Co wy tu robicie?
– Dobre pytanie, to raczej ja powinienem
spytać, co WY tutaj robicie?
– Lucy nas zaprosiła na sylwestra, nic
ci do tego, Black. – No właśnie sporo mi do tego, bo nie wiem czy wiesz, ale to
jest MÓJ dom. Osobisty i prywatny. Lucy, co tu się do cholery dzieje, mogę
zapytać?
– Lucy, co jest grane? Czy ty nas zaprosiłaś
do domu Blacka?
– No, bo….No ja myślałam, że się w końcu
pogodzicie. Ale przyznajcie, wyszło zabawnie, prawda?
– Jak mogłaś! Lucy! Przecież wiesz, jak się
sprawy mają. – krzyczała Lily. – I jeszcze Black musi o wszystkim wiedzieć?
Naprawdę? Nawet tego nie mogłeś dla siebie zachować, ty napuszony kretynie. Wcale
się nie dziwię, że sylwestra spędzasz z Syriuszem u niego, zamiast w rodzinnym
domu! Pewnie z tobą nie wytrzymali!
Nagle przed oczami zrobiło się strasznie
ciemno. Poczuła piekący ból w okolicach potylicy. Jakieś huki, wrzaski, trzaski
wokół, a ona leżała, całkowicie zdezorientowana. Co się stało? Mary coś do niej
mówiła, ale zanim zdołała cokolwiek zrozumieć minęły długie minuty. Gdy się
podniosła po Syriuszu i Jamesie nie było najmniejszego śladu.
– Black strzelił w ciebie zaklęciem
oszałamiającym. – odparł Mary. – Nie podnoś się jeszcze. Musisz dojść do siebie.
– Lily, powinnaś iść i przeprosić Jamesa. To
co powiedziałaś było okropne. Zważywszy na okoliczności, byłaś wręcz
bezlitosna. Sama chyba bym ci nie wybaczyła prędko. Leć do niego.
– Jakie okoliczności? O co chodzi?
– Mnie nie pytaj, ale może on ci powie. Musisz
iść do niego.
Po chwili odpoczynku, gdy była już w
stanie ustać na nogach udała się na piętro. Za instrukcją Lucy ruszyła do
ostatniego pokoju na lewo. Drzwi były lekko uchylone. Zerknęła do środka. Przy
oknie z zawieszoną głową stał James Potter. Nabrała do płuc powietrza. Co
powinna mu powiedzieć? Czuła się okropnie. Wiedziała, że przesadziła. Co w nią
wstąpiło? Już chciała uchylić bardziej drzwi, by móc wejść do pomieszczenia,
gdy nagle w futrynie znalazł się Black.
– Czego ty tu jeszcze chcesz? Wynoś się stąd, natychmiast.
– jeszcze nigdy nie widziała go tak wzburzonego. Jego wyraz twarzy był
przerażający.
– Chcę porozmawiać z Jamesem. Proszę, Syriuszu,
pozwól mi.
– Nie! Już dość powiedziałaś. Mam nadzieję, że
jesteś z siebie dumna, wiecznie perfekcyjna pani prefekt.
To bolało. Wszelkie jadowite słowa
bolały. Wiedziała, że zasłużyła. Zachowała się podle, choć nie zdawała sobie
sprawy z tego, jak bardzo.
– Proszę, pozwól mi.
– Zrozum, James nie chce z tobą rozmawiać. Ty
go setki razy odrzucałaś, on może chociaż ten raz jeden. Odejdź stąd Lily.
Zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
Stała pod nimi może parę minut, a może parę godzin. Było i tak dostatecznie
ciemno, żeby nie móc sobie zdawać sprawy z upływającego czasu. W którymś
momencie Lucy zabrała ją na dół, ale nie docierały do niej żadne słowa.
Poczucie winy – taki mały stworek, który wkrada się w ludzkie dusze i pożera
wszystkie pozytywne myśli, pozostawiając jedynie te najgorsze, kierowane przeciwko
samemu sobie. Tak właśnie czuła się Lily Evans w noc sylwestrową roku tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego siódmego – czuła się pożerana przez poczucie winy.
I jakkolwiek nie próbowała temu zaradzić, zawsze spotykała się z zatrzaśniętymi
drzwiami. W końcu po dwudziestej drugiej zamknęła się w pokoiku na piętrze. Był
bardzo przytulny. Koło okna wisiała półka na książki. Wisiała ona dokładnie nad
łóżkiem, zaścielonym białą pościelą. Był
on niewielki, ale bardzo ciepły i przyjazny. Położyła się na łóżku i szczelnie
otuliła kocem. Tak bardzo żałowała swoich słów. Pragnęła obudzić się z
potwornego snu, albo chociaż cofnąć czas. Zastanowić się nad tym co mówi.
Panować nad emocjami. Zaczęła słyszeć wystrzeliwane w górę fajerwerki. To już
północ. Miała wrażenie jakby całą wieczność przeleżała na tym łóżku. Nagle
materac łóżka ugiął się lekko pod ciężarem jeszcze jednego ciała.
– Szczęśliwego Nowego Roku, Lily.
To była Lucy, pogłaskała przyjaciółkę
po włosach.
– Przyjdź do nas na dół. Wszyscy są na dole.
– Wszyscy?
– No, brakuje jeszcze ciebie. I Jamesa, ale
Syriusz mówił, że on zasnął.
– Zaraz zejdę, tylko się trochę pozbieram.
– Czekamy na dole. – pocałowała ją w policzek
i wyszła z pokoju.
Ale Lily nie zamierzała iść na dół.
Podkradła się do pokoju Jamesa. Leżał na łóżku, niczym mały chłopiec. Był taki
spokojny, niewinny. Tym bardziej czuła rozdzierający ból w sercu. Jak ona mogła
być dla niego taka podła? Podeszła bliżej. Czuła jego oddech. Widziała jak jego
klatka piersiowa unosi się to w górę, to w dół. Nagle poczuła do niego
nieopisaną czułość. Dotknęła jego policzka. Pocałowała jego czoło. Pewnie śni.
Śni o wspaniałym świecie. – myślała Lily. Ponownie go pocałowała. Poczuła jak
gorąca łza spływa po jej policzku. Stała przy drzwiach, chcąc odejść, ale nie
potrafiła. Coś trzymało ją w tym pokoju. Znów podeszła do śpiącego Jamesa.
Pocałowała go delikatnie w usta.
– Przepraszam. – wyszeptała, dławiąc się
łzami.
– To zaskakujące, bo nigdy byś mnie sama nie
pocałowała, gdybyś wiedziała, że będę o tym pamiętać. – chwycił jej rękę i
przez chwilę pocierał kciukiem wierzch jej dłoni. – Po co przyszłaś, Lily? Po
to by składać mi potajemne pocałunki? – podniósł się z łóżka. Oparł się o okno
i spoglądał na nią badawczo.
– James, ja… ja przepraszam. – załkała. – Nie chciałam
cię obrazić, ani nikogo z twojej rodziny. Tak bardzo cię przepraszam. –
spojrzała na niego i dopiero teraz
zauważyła, jak mocno zaciska szczękę.
– Lily, przykro mi, że widzisz we mnie
tylko dupka bez uczuć, bo może cię to zaskoczy, ale mam uczucia. Często
nadwyrężane do granic możliwości. Często ci nie okazuję jak bardzo mnie boli
to, że choćby na przykład po naszym pocałunku nie zwróciłaś na mnie
najmniejszej uwagi. To dla mnie wiele znaczyło i bolało tym bardziej, widząc,
że dla ciebie to był jeden z tych przypadkowych pocałunków. A dziś… Dziś
odebrało mi mowę, a wiesz dlaczego? Zaufam ci Lily. Moi rodzice zmarli w dzień
wyjazdu do Londynu.
Lily zakryła usta rękami. Dopiero
teraz zdała sobie sprawę z ogromu szkód jakich narobiła. Łzy polały się strumieniami.
Upadła na kolana i nie potrafiła przestać się trząść.
– Ja-a-ames. Bła-a-agam, wy-ba-acz mi. Je-je-ste-em
o-o-okro-pna. Pze-prze-pra-szam. – chlipała gorzko. Ten jedynie podszedł i
przytulił ją do piersi. Szczery żal za wyrządzoną krzywdę mu wystarczył. Nie
potrafił się na nią gniewać. I choć Syriusz często nazywał go głupcem, to on
wciąż wierzył i chciał walczyć. Z płaczącą Lily Evans rozpoczynał nowy rok, a
także i nowy rozdział w życiu. Rozdział, w którym miało już nie być kłótni i
pretensji o byle co. Razem z Lily Evans mieli tworzyć parę dobrych kolegów.
Mieli mieć do siebie zaufanie, szacunek i pozytywne nastawienie. James Potter
patrzył przez okno swego pokoju. U jego boku była dziewczyna jego marzeń, wciąż
nieco popłakująca, ale jednak wtulająca się w jego pierś. Zaczęło się coś
całkowicie nowego. Ucałował koniuszek jej głowy.
– Ile to człowiek musi się nacierpieć, by móc
odzyskać spokój. Jak to mówią, po każdej burzy przychodzi słońce, a jego małe
słońce stało tuż obok. Mamo, tato. Trzymajcie kciuki – pomyślał Rogaś wpatrując
się w przepiękny półksiężyc, którego światło padało prosto na nich.