piątek, 26 grudnia 2014

75.

-Mary!
-Mary!
-Maaaaaaaaary!
Lily, Rose i Syriusz nawoływali. Dźwięk niósł się echem, jednakże nikt nań nie odpowiadał. Przez przerzedzone gałęzie drzew przedzierał się blady blask księżyca. Sowy pohukiwały co nadawały całej sytuacji jeszcze groźniejszy wydźwięk. Biegli przez las krzycząc na wszystkie strony. Lily była tak zawzięta, że niejednokrotnie wywracała się, jednakże zaraz szybko się podnosiła. Nie chciała zmarnować ani jednej minuty.   Zapuszczali się coraz głębiej w las i nie słyszeli nic prócz sów i wycia wilków. Mróz szczypał im policzki. Mimo, iż starali się chodzić wydeptanym terenem, to jednak wielkie zaspy śniegu były dla nich ogromnym problemem.
- Lily! Zawracamy. Mary na pewno nie poszła tak daleko na północ. Musimy szukać gdzieś indziej. - krzyknął Black. W myślach kołatała mu się tylko jedna myśl - gdyby tak mógł zmienić się w psa, od razu by ją wytropił. Nie mógł jednak tego zrobić. Lupin mógłby zaatakować Evans i Richardson. One nie wiedzą jak obchodzić się z wilkołakiem. To, czego uczą na lekcjach, to nic przy tym, jak jest naprawdę. Do kolejnego spotkania z tą postacią Lupina nie mógł dopuścić. Liczył jedynie na to, że James dostatecznie daleko odciągnął Remusa.
Obrali teraz kurs bardziej na południowy-wschód. Evans wciąż nawoływała przyjaciółkę. Wysilali wszystkie swoje zmysły, aby nie przegapić żadnego szelestu drzew, ani dźwięku łamanych gałęzi.
Rose podniosła wzrok. Przyglądała się migającym w górze gwiazdom. Na niebie nie było ani jednej chmury. Noc była taka piękna. W normalnych okolicznościach Richardson z pewnością zaczęłaby zachwycać się pięknem tego widoku, lecz nie dziś. Dziś mieli misję do wykonania. Dziś muszą uratować Mary. Ona jest w niebezpieczeństwie! A co jeśli ten wilkołak ją dopadnie? A co jeśli już jej więcej nie zobaczą? - Teraz już wiem, jak czują się wszyscy ludzie, tam, na wojnie. Istnieje tylko lęk. Nie ma czasu na subtelność i piękno.
Spuściła wzrok. Przypatrywała się swoim czarnym butom. Na ziemi odciśnięte były ślady kopyt centaurów i innych stworzeń. Były także ślady ludzkich stóp. To Lily. Szła na przodzie świecąc różdżką na wszystkie strony. Wołania Rudej niosły się po lesie. Zwierzyna leśna wystawiała swoje łebki. Ślepia podążały za roztrzęsioną Evans, która nie opadała z sił. Musiała znaleźć swoją przyjaciółkę. Wystrzeliła kolorowymi iskrami w  niebo. Nagle, w oddali coś zaczęło poruszać się między gałęziami. Było to jednak zbyt daleko, by móc to zidentyfikować. Po chwili napięcia z zarośli wybiegł przestraszony zając. Uciekł szybciej niż się pojawił. Szli wciąż naprzód, mając nadzieję, że zmierzają w odpowiednim kierunku. Każde z nich próbowało wszelkich znanych im zaklęć, aby dowiedzieć się, gdzie mogą znaleźć Mary. Stres zrobił swoje i wiele prostych  formuł po prostu nie wpadło im do głowy. Chwilę im zajęło, aż Lily wpadła na pomysł by wyczarować patronusa. Wypowiedziała głośno formułę i srebrzysta łania pruła już naprzód, między drzewami.
- Lily! - rozszedł się krzyk w oddali nagłaśniany magicznym zaklęciem.
-Mary? Mary?! Gdzie jesteś?!
-Tutaj!
W niebo wystrzeliły czerwone iskry. Było to tuż za ogromnym dębem, oddalonym o paredziesiąt metrów.  Tam jest Mary! ZYJE! Cała trójka zerwała się do biegu.
Dobiegli do siebie gdzieś w połowie dystansu. Molins była blada. Miała potargane włosy i dziurawy płaszcz, przysłaniający poobdzierane rajstopy. Na policzkach i ustach były lekkie zadrapania, prawdopodobnie pochodzące od suchych gałęzi. Dłonie miała całe we krwi. Ciemnoczerwony płyn ściekał z jej drobnych dłoni prosto  na śnieg.
- Na Merlina! Mary! Musimy biec do Skrzydła Szpitalnego! Co ci się u licha stało?
Chwyciła przyjaciółkę za nadgarstek i ciągnęła w stronę powrotną. W głowie kołatały jej się myśli, na temat swojej nienawiści wobec wilkołaków! Tych wstrętnych, nieokrzesanych potworów! Jak coś takiego ma prawo do życia na tej planecie? Ale Mary żyje. Wyjdzie z tego. To nic aż tak groźnego. Jeszcze tylko wyjść z tego przeklętego lasu. Jeszcze tylko...
-Lily! Puść mnie! To nie moja krew! - wykrzyknęła Mary. Dopiero teraz dostrzeli, że cała drży. Oczy miała opuchnięte od łez. - Musicie...mi... pomóc. - dyszała ciężko - Ja nie-nie-nie potrafię! Żadne zaklęcie nie działa! Krew...on…. on zaraz umrze! - chlipała Molins. Chwilę później zerwała się do biegu. Wszyscy podążyli za nią. U podnóży dębu leżał zakrwawiony i nieprzytomny chłopiec. Całe szkolne ubranie było we krwi. Także prowizoryczne bandaże przygotowane przez szóstoklasistkę nie były dostatecznie chłonne. Co u licha on robił w Zakazanym Lesie o tej porze - zastanawiała się Ruda podchodząc powoli do chłopca. Uprzedził ją jednak Syriusz, który domyślał się, co zauważy, gdy spojrzy na twarz chłopca. To James.   Na ten widok Black przybrał barwę kartki papieru. Zdjął swój płaszcz i okrył Rogacza
- James, żyj, błagam, pomogę ci. ZYJ! - łkał głośno. Zdjął sweter i próbował nim uciskać rozległą ranę w lewym boku. Krew natychmiast przesiąknęła materiał. Następnie wydał dziewczętom rozkaz, aby przy pomocy zaklęcia prędko przeniosły go do zamku. Zaraz potem przywołał sowę siedzącą na gałęzi. W kieszeni spodni odnalazł czystą chusteczkę. Natychmiast wypisał na niej informację do Skrzydła Szpitalnego o rannym uczniu w Zakazanym Lesie.
- Ktoś wyjdzie po was. Biegnijcie. Nie ma czasu do stracenia. Tylko ostrożnie. Idźcie na południe. Niebawem zobaczycie zamek.
- Syriuszu, a ty dokąd?
- Muszę coś jeszcze sprawdzić. Rose, śpieszcie się.  
Mary  i Lily podniosły Jamesa tak, by leciał nieco nad ziemią. W myślach modliły się, aby zdążyć z rannym bezpiecznie i na czas do zamku.  Rose natomiast pobiegła za Syriuszem. Nikt nie może zostać w lesie sam. Nie dziś! - myślała. Oczywiście, nie zdawała sobie ona wówczas sprawy, że Black zdążył się przetransmutować na ogromnego, czarnego psa, dzięki czemu mógł biec wprost do Wrzeszczącej Chaty, by sprawdzić czy Lupin grzecznie wyczekuje tam nadejścia świtu, czy może też grasuje gdzieś po lesie i stwarza niebezpieczeństwo. Cóż, pewien był, że nie biega w rejonach zamku, więc ze spokojem mógł puścić dziewczęta same z Potterem. Nie, tam żyją jednorożce. Ludziom, a zwłaszcza dziewczętom, jednorożce krzywdy nie robią, a wilkołacza natura Lupina odtrąca go od tych stworzeń. Mają zbyt magiczną aurę, która chroni je od tych stworzeń. Mógł być więc o nie spokojny. Był spokojny, ponieważ nie wiedział, że biedna, kochająca Rose pobiegła za nim, martwiąc się, że spotka go ten sam los co Jamesa. Blond-włosa piękność błąkała się samotnie. Ogarnięta niemałym strachem stawiała kolejne kroki, wprost to smoczej jamy.
- S-s-s-Syriuszu! - krzyczała. - Syriuszu, gdzie jesteś?
Głos się jej łamał, bynajmniej nie z zimna, bo już go nawet nie odczuwała. Postanowiła iść za śladem Lily i wyczarowała pięknego srebrzystego motyla. Syriusz jednak wciąż nie dawał znaku życia. Pocieszała się tym, że przecież usłyszałaby jego krzyk, gdyby stało się coś złego, przecież nie mógł odejść daleko. Prawda była jednak taka, że mógł. Kiedy Rose siedziała skulona pod drzewem i raz po raz wyczarowywała patronusy, licząc na to, że za którymś razem Syriusz odpowie jej swoim, on już wchodził do Wrzeszczącej Chaty. Pod postacią psa dotarł do pokoju, w którym zawsze dochodziło do przemiany. Siedział tam Peter. Powróciwszy do ludzkiej postaci, Łapa spytał:
- Gdzie jest Remus? Co tam się stało? Znalazłem Jamesa w lesie. On umiera!
- Co? James? Dopadł go? Na Merlina! - chłopiec zerwał się na równe nogi.
- Siadaj. Co się stało potem? Opowiadaj, Peter.
- Nie wiem co się działo, James zrzucił mnie z grzbietu, gdy biegł. Remus go gonił. Ale po chwili zaczął uciekać w drugą stronę, jakby się czegoś przestraszył. Myślałem, że James zdążył uciec. Dlatego już pod ludzką postacią starałem się zobaczyć, dokąd pobiegnie Luniaczek. Zmierzał w tę stronę, ale w chacie go nie było. Dopiero co tu przyszedłem. Usiadłem, bo widziałem przez okno, że biegniesz. Musimy znaleźć Remusa i go tu ściągnąć!
- Słusznie. Koniec zabawy na dziś. Ty tu zostań Peter. Jak zjawi się tu Remus, to przytrzymaj go tutaj. Wypuścisz czerwone iskry. Zobaczę je nawet z lasu.
- Dobrze, Łapo. Znajdź go.
Wybiegł z Chaty. Znów w swojej psiej postaci przemierzał las w nadziei, że prędko odnajdzie Lupina i będzie mógł biec do Hogwartu, by dowiedzieć się co z Rogaczem. Biegł i biegł przez las. Nawet nie liczył, którą to już godzinę spędza w tym miejscu. Futro na szczęście chroniła go przed zimnem. Gdzież to jest ten Lupin? Wytężał wszystkie zmysły, aby dostrzec każdy ruch między gałęziami, aby usłyszeć dźwięk każdej złamanej gałęzi, jednak wciąż towarzyszyła mu cisza. Nawet ptaki zamilkły. Przystanął na chwilę, by rozejrzeć się, czy przypadkiem i Lunatyk nie leży gdzieś ranny, potrzebujący pomocy. Nic takiego nie dostrzegł. Usłyszał jednak głos. Piękny głos, a jednak taki słaby. Jego psi słuch wyłapywał dźwięki. Podążał za nimi. Zbliżał się do źródła. Melodia była coraz to wyraźniejsza, coraz to bardziej znana. W końcu był w stanie zrozumieć słowa śpiewanej piosenki.
„(...)Did they get you to trade

Your heroes for ghosts?

Hot ashes for trees?

Hot air for a cool breeze?

And cold comfort for change?

Did you exchange

A walk on part in the war,

For a lead role in a cage?”*
Uwielbiał ten mugolski utwór, który usłyszał po raz pierwszy ostatniego lata, w knajpie, kiedy to wymknęli się z Jamesem na szklankę whisky. Na urodziny dostał całą płytę tego zespołu od Lucy i Rose. I na jednej z imprez w Hogwarcie Rosalin wyznała mu, że również bardzo lubi ten zespół. Ile od tamtego czasu się zmieniło? Kto by pomyślał, że całe ich życie wywróci się do góry nogami? A utwór wciąż jest, niezmienny, piękny. Są rzeczy, do których warto się przywiązywać, bo się nie zmieniają. Muzyka, książki. To są jedne z tych rzeczy, które za każdym razem są takie same. To w nich jest najpiękniejsze.
Rose siedziała zmarznięta pod drzewem otulając się swoimi ramionami. Z ust buchała jej biała mgiełka. Nos i policzki miała czerwone od zimna. Syriusz był tak zajęty wsłuchiwaniem się w jej głos, że zapomniał, że wciąż jest psem. Chciał się wycofać, uciec, ale było za późno. Zauważyła go. Przestraszona drgnęła. Próbowała wstać, lecz była tak zmarznięta, że nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Łapa spokojnie stał w miejscu. Przecież nie chciał, by się go bała. Starał się jej przekazać, że nie zrobi jej krzywdy. Wpatrywali się sobie w oczy. Podchodził powoli, powolutku, aż znalazł się tuż przy niej. Łbem podnosił jej ręce.
- Cześć! Znów się spotykamy. - powiedziała Rose, drapiąc psa za uchem. Drżała z zimna.
-Nie zrobisz mi krzywdy? - spytała. Syriusz jedynie potrząsnął twierdząco swoją głową. Dalej podnosił jej ręce. Liczył, że go zrozumie. Zaczął wskazywać nosem w kierunku zamku, to znaczy miejsca, w którym powinni się kierować, aby do tego zamku dotrzeć.
- Tam, na południu, jest Hogwart. Znasz Hogwart?
Pokiwał na znak, że wie o czym mówi.
- Chcesz tam iść?
- Tak, Rose! No wdrap się na mnie. - myślał.
- Czy chcesz mnie tam zanieść?
Radośnie potrząsnął głową. Podrapała go za uchem. Ciężko było jej się ruszać. Łapa położył się na ziemi, ułatwiając w ten sposób Rosalin wdrapanie się na jego grzbiet.
- Jejku, jaki ty jesteś przyjemnie gorący. - przytuliła się do niego.
- Oj, ja zawsze jestem gorący. - myślał Black. Czuł jak jej drobne dłonie obejmują jego szyję.
Z początku wolno przemieszczali się między drzewami. Blask księżyca oświetlał im drogę. Kiedy w końcu, pod wpływem ciepła Blacka, Richardson trochę się ogrzała, wiedziała, że powinna ścisnąć go nieco mocniej, dzięki czemu był on zdolny do biegu. Już po chwili znajdywali się na wyciągnięcie ręki od zamku. Nie zwalniał tempa. Wbiegł do zamku. Zmierzał wprost do Skrzydła Szpitalnego. Tam zostawił Rose. Pielęgniarka, Mary i Lily z otwartymi oczyma przyglądały się, jak Rose schodzi z psiego grzbietu. Ściska kark swojego wybawcy. Szepcze do jego ucha. Łapa spogląda na nią ze zdziwieniem. Spogląda na łóżko za nią. Odchodzi. - James żyje. - myślał biegnąc znów w stronę lasu. - Żyje. Teraz muszę znaleźć Luniaczka. Jemu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Zaraz będzie świt, a przecież to nie on zaatakował Rogacza. Widziałem go. Widziałem Jamesa. To nie wilkołak go zaatakował. To coś znacznie gorszego. To człowiek.
*Pink Floyd - Wish You Were Here.

poniedziałek, 17 listopada 2014

74.

Piątek. Po wczorajszym burzliwym i pełnym emocji dniu Rose wciąż nie potrafiła dojść do siebie. Nie chciało jej się wierzyć, że tyle może się wydarzyć w ciągu jednej doby. Ani że człowiek jest zdolny do tylu sprzecznych emocji. Ani że włosy mogą jej tak bardzo sterczeć, chociaż użyła już tysiąca i dwóch sprawdzonych trików (opatentowanych przez spółkę Torres&Richardson).
Piątek. Przestała już liczyć, ile razy ziewnęła podczas dwóch lekcji zaklęć pod rząd. Dalej starała się słuchać profesora Flitwicka, jednak ciągle z zafascynowaniem zerkała na Mary, która chłonęła każde słowo nauczyciela, jednocześnie na przemian coś czytając i robiąc notatki, a kiedy przychodził czas na ćwiczenia praktyczne, nie miała sobie równych, jakby już wszystko to umiała. Mollins zbierała mnóstwo punktów dla Gryffindoru, pochwał prowadzącego oraz uczniów, a także, co dla sennej blondynki było chyba najważniejsze, wielokrotnie utarła nosa temu nadętemu głupkowi, Syriuszowi.
Ten dzień okropnie się dłużył, przynajmniej w przekonaniu Rose. Zgrzytała z irytacji zębami za każdym razem, gdy Black się puszył na transmutacji, a McGonagall rozpływała się nad jego talentem do nauczanego przez nią przedmiotu. I choć dziewczyny starały się, jak tylko mogły, zawsze udawało im się wykonać zadanie chwilę po Huncwotach. Nic więc dziwnego, że mając dość tej grupki chłopaków, szczególnie po tym, co wydarzyło się wczoraj, wszystkie postanowiły zjeść obiad jak najdalej od nich, na swoim dawnym miejscu. Bo, jak to trafnie skomentowała Lily: - Właściwie to do tej pory nie wiem, co nas skłoniło, by tyle czasu z nimi siedzieć.
Mogłoby się wydawać, że dziewczyny poczuły jakąś stratę, lecz wcale tak się nie stało. To Huncwoci od czasu do czasu zerkali w ich stronę, nigdy na odwrót. W radosnej atmosferze, pośród babskich pogaduszek, w których tym razem uczestniczyła także Mary, przerwa obiadowa minęła bardzo, bardzo szybko. - To co, łapiemy ładną pogodę i idziemy na błonia? - zaproponowała Lucy. - Jasne, rzadko ostatnio jest tak słonecznie - przytaknęła Lily, która tego dnia była pełna entuzjazmu.- Mary, idziesz z nami? - Wiecie, powinnam iść do biblioteki - brunetka zawahała się. - Ale pójdę z wami. Myślę, że mogę sobie zrobić jeden dzień przerwy. - No jasne! - wykrzyknęły chórem blondynki. - Ej, Rose, przecież ty masz teraz numerologię. - przypomniała jej Evans, na co Richarson niemal natychmiast posmutniała. - Taaak - powiedziała. - W dodatku siedzę na niej z Blackiem. Co mam robić? Przesiąść się? - A to nie będzie akt, hmm, no, tchórzostwa? - Torres wyzywająco na nią spojrzała. Jakby chciała jej powiedzieć: "No już! Podejmij wyzwanie. Jesteś silna. Dasz radę!", ale być może to tylko wyobraźnia podsunęła Rose taką wizję. - Lucy ma rację, Rosaline - przytaknęła Ruda. - Poza tym, siedząc z nim, możesz mu napsuć nieco krwi, co nie? W końcu jesteś od niego lepsza z numerologii, no nie? - Nie wiem. Do tej pory głównie pracowaliśmy razem, nie da się stwierdzić, kto jest lepszy. - Na pewno ty! Dziewczyny górą, szczególnie na zaklęciach! - Torres wyszczerzyła się do Mary. - Ale nie na transmutacji... - zamyśliła się Rose.
W tym momencie zabrzmiał dzwonek oznajmujący początek zajęć, więc dziewczyna szybko pozbierała swoje rzeczy, pospiesznie się pożegnała z koleżankami, na odchodnym życząc im udanego spaceru, i popędziła do klasy. "Żeby się nie spóźnić!" - powtarzała sobie w duchu. Lecz czasami tak jest, że im bardziej się czegoś pragnie, tym mniej możliwe się to staje. Tak więc nic dziwnego, że akurat tego dnia Irytek postanowił rzucać kałamarzami we wszystkich spieszących się uczniów, a im szybciej ktoś szedł, tym więcej razy oberwał.
Kiedy Rosaline weszła do klasy, jej szata była nasiąknięta atramentem, przez co także końcówka jej warkocza przybrała niebieską barwę. Dziewczyna próbowała wyczyścić te plamy przed wejściem na zajęcia, lecz osiągnęła tylko tyle, że nie pozostawiała mokrych plam na posadzce. - Przepraszam za spóźnienie. I za mój wygląd - blondynka spuściła wzrok. - Irytek. - Dobrze, siadaj, młoda damo! Gryffindor traci przez ciebie 5 punktów! - Nauczycielka numerologii była surowa, ale sprawiedliwa. W innych okolicznościach pewnie odjęłaby znaczenie więcej punktów Domowi Lwa, może nawet zatrzymałaby uczennicę po lekcjach.
Rose starała się iść przed siebie z uniesioną głową, nie okazując zażenowania i udając, że nie zauważa, jak pozostali uczniowie się na nią gapią. Kiedy dotarła do swojej ławki, napotkała rozbawione spojrzenie Syriusza. - Nawet cała w atramencie wyglądasz pięknie. Mówił ci to ktoś? - Wal się, Black. Jeszcze nigdy nie byłam cała uwalona atramentem! - Irytek? Zapomniałaś już, co ci mówiłem jakiś miesiąc temu? Jak się postępuje w takich sytuacjach? - pokręcił głową z przesadną troską, a w głosie można było dosłyszeć nutkę rozbawienia. Rose naturalnie pamiętała, jak Black opowiadał jej o sposobach, na poskromienie poltergeista, ale któż by myślał o tym spiesząc się na lekcje? - A może, Rose, chcesz aby przypomnieć ci zaklęcia - wymruczał wręcz Black. -Bynajmniej. Zajmij się wreszcie lekcją Black! -Skąd u ciebie tyle złości? Może chcesz udać się do mnie na prywatną terapię? Zapewniam, że moje ramiona są zawsze gotowe, by się na nich wypłakać. -Spadaj. -Och, Rose. Nikt nas tu nie widzi. Muffliato. Nikt nas nie słyszy. - Co to za zaklęcie? -Ono tylko sprawia, że nikt nas nie podsłucha. A więc, co cię trapi? Mi możesz powiedzieć. Przez chwilę się wahała. A może Syriusz będzie wiedział? -Bo wiesz… - zaczęła - Martwię się o Remusa. Dziś w ogóle nawet na mnie nie spojrzał. Wygląda, jakby był chory. I tak właściwie często jest. Dostrzegłam to. I te rany. Ledwo się zabliźnią i od razu pojawiają się nowe. To mój przyjaciel, ale nic mi nie mówi. Nie wiem czy ktoś się nad nim znęca, czy o co chodzi, ale bardzo się martwię. - Black cicho zaśmiał się pod nosem. - A więc ona nie wie. -Rose, on nie jest na ciebie zły. Nawet tak nie myśl. Luniaczkowi po prostu...doskwiera pewna dolegliwość. Ale James, Peter i ja wspieramy go i nie opuszczamy. Musisz mi zaufać, wiem co mówię. - uśmiechnął się do niej serdecznie, ale i z nutą nonszalancji, na co Richardson zareagowała jedynie prychnięciem. Odczarował ludzi na sali, żeby Rose mogła się włączyć w dyskusję. On sam pogrążył się w głębokiej zadumie. - Dziś pełnia. Znów pójdziemy do Wrzeszczącej Chaty, znów spędzimy całą noc wędrówkach po lesie. Aż wstyd się przyznać, ale to lubię. Chociaż Rose ma rację. Lunatyk wyglądał ostatnio coraz gorzej. Dziś wyglądał najgorzej. Że też jego musiało takie przekleństwo spotkać. On na to nie zasługuje! Ale z drugiej strony… Rose się tak o niego martwi. Ugh! Nie, stop! Przecież to mój przyjaciel! Ale ze mnie palant! Ej, nie! To też odwołuję. Jestem cudowny. A Rose...phi. Jak nie chce, to nie. Bez łaski. Ja mam się uganiać za jedną dziewczyną? Nigdy w życiu! Ja mogę mieć każdą. Chociaż… żadna nigdy nie dorówna Rosalin…. Nie! Dziewczyna jak każda inna. Miła, ładna i tyle. Wcale się w niej nie zakochałem, o nie! Ja jestem przecież Syriusz Black! To dziewczyny zakochują się we mnie. W sumie to im się nawet nie dziwię. Sam bym się w sobie zakochał. Jestem przystojny, zabawny, błyskotliwy. Mam się czym pochwalić. Każde się we mnie podkochują. Gryfonki, Krukonki, Puchonki, a nawet Ślizgonki. O zgrozo! Te to są najbardziej seksowne. Ach… Pewnie Regulus ma branie przez to, że jest moim bratem. Chcociaż... w sumie nigdy go nie wiedziałem z dziewczyną. Ale za to ze stadem chłopaków. NIE! Mój brat nie jest gejem! Absolutnie. Ale...ciekawe co u niego. Biedaczysko, wygląda strasznie. Ta, nawet mnie nie zauważa. Co ta wiedźma mu zrobiła. Jak mu się coś stanie przez ten jej fanatyzm to ją normalnie cruciatusem potraktuję! Dobra, Syriusz, opanuj się! Myśl o czymś przyjemnym. O, może o jakimś kawale dla Smarka. Chciałbym widzieć jak smaruje tymi kłakami kible! Oooo taaak! Albo gdyby tak przywiązać go do krzesła i wykorzystać te wszystkie triki kosmetyczne Torres. Jemu i tak by nic nie pomogło. Kretyn. Ciekawe kiedy ta lekcja się kończy? Zaraz muszę lecieć się umyć. Szybko się ściemnia. W zimie jest najgorzej. Długie noce. Zbyt długie dla Luniaczka. Rose idzie dziś do Hagrida. Niedobrze. A co jeśli nas zobaczy? Hm...to pewnie stwierdzi, że jestem niesamowicie pociągający. A nie, ona już tak twierdzi. Z Rose i tak jest łatwiej niż z Evans. O losie, co to z nią James ma! Wykończy się chłopak przez nią. Ona jest jakaś niestabilna emocjonalnie. Wariatka! No ale w sumie to ma ładne nogi. Mmmm… Nie! To panienka Jamesa. Ale chyba się nieco do niego przekonuje. Jakby tu ich popchnąć ku sobie… hm...a może by tak…
-Syriuszu! - wyrwała go z rozmyśleń Rose - Wychodzimy. Lekcja się skończyła.
-Co? Ach, tak! Dzięki Rose.
Zebrał szybko swoje rzeczy. - Muszę pędzić. Ale może by tak… króciutka pogawędka? Chłopcy poczekają.
-Rose, co dziś robisz? Weekend. Nareszcie.
-Och,wybieram się do Hagrida na herbatkę.
-Wiem. Podsłuchiwaliśmy was przy śniadaniu. - wyszczerzył się Łapa.
-To niezbyt miłe, Syriuszu. Ale dzięki tobie nauczyłam się nowego zaklęcia. Będę pamiętać, by codziennie przy śniadaniu was nim traktować.
-Cholera-przeklął w myślach. - Och, Rose, nie! Nie rób mi tego. Jak inaczej będę wiedział z kim się umawiasz? - zaśmiał się i teatralnym gestem zasłonił oczy.
Rozstali się w Pokoju Wspólnym. Każde poszło w swoją stronę. Black czym prędzej pobiegł do dormitorium. Szybko się umył(bo jak to tak, miałby przemieniać się w zwierzę nieumyty. On nawet zwierzęciem musi być boskim!) i popędził w stronę bijącej wierzby. Przyjaciele już na niego czekali. Przetransmutował się w psa i oczekiwali. Kilka chwil później przybył Remus. No, nie do końca Remus. Raczej wilkołakowata postać Remusa. Znienawidzona przez samego Lupina postać, którą musiał przybierać każdej pełni. Po oswojeniu Remusa(musieli robić to za każdym razem. W swojej drugiej odsłonie nie pamiętał kim oni są) wyprowadzili go drugim wyjściem. Nie tym prowadzącym do Bijącej Wierzby, a tym, które prowadziło wprost do Zakazanego Lasu. Uwielbiali tam przebywać. Wolni. Biegali między drzewami, odkrywali coraz to dalsze zakamarki Hogwartu. James swoimi rogami potrząsał gałęziami, przez co śnieg spadał wprost na głowy przyjaciół. I jedna taka sterta spadła na Remusa. Wściekł się. Jego druga natura odebrała to jako atak. Instynktownie animagowie wycofali się nieco, by sprawdzić jak się zachowa. Remus wpadł w furię. Zaczęli uciekać, mając nadzieję, że zmęczą go tym, przez co sobie odpuści. Ale katastrofa miała się dopiero zacząć. Potter i Black rozdzielili się. Lupin pobiegł za jeleniem, w końcu to on był winowajcą. Chwilę później słuchać było przeraźliwy pisk, ryk wilkołaka i krzyk Hagrida: -Rose, uciekaj do zamku! Uciekaj, holibka!
Syriusz niewiele się zastanawiając pobiegł w miejsce dobiegających krzyków. Hagrid walczył swoim parasolem z wilkołakiem, który coraz agresywniej na niego łypał swymi zabójczymi ślepiami. Wilczur rzucił się na Lupina powalając go na stertę nieco zlodowaciałego śniegu. To dało czas Rogaczowi, by wypędził Hagrida z miejsca zdarzenia. To były sekundy. I znów kolejna myśl jakby ze spóźnionym refleksem pojawiła się w głowie Blacka: ROSE! Błyskawicznie wymienił z Potterem spojrzenia i obaj już wiedzieli co mają robić. James swoją ogromną posturą przytrzymywał wilkołaka na dystans, zaś Syriusz pobiegł w kierunku zamku. Biedna Rose. Wybiegł z lasu. Jest! Zauważył jak ucieka. Podbiegł jak tylko szybko potrafił. Był już tak blisko. Krzyknął. Z jego krtani wydobyło się szczekanie psa! Cholera! Zapomniał, że wciąż jest psem. Dziewczyna odwróciła się. Była roztrzęsiona. Twarz była wręcz zalana łzami. Ujrzawszy psa jeszcze bardziej się wystraszyła i zaczęła biec szybciej. Nie gonił jej. Poczekał aż bezpiecznie przekroczy mury zamku. Tak, tam jej nic nie grozi. Upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, powrócił do swojej ludzkiej postaci. Popędził w kierunku wieży Gryffindoru. Miał zamiar zabrać z dormitorium słynną Mapę Huncwotów, by poszukać dziewczyny. Jednak zwitek pergaminu nie był potrzebny. Dziewczyna skulona siedziała w kącie. Aż zadziwiło go, że nikt jej nie zauważył. Przykucnął przy niej i pogładził ją po ramieniu. Podniosła na niego swoje soczyście błękitne oczy. -Syriuszu, och, Syriuszu! - rzuciła mu się prosto w ramiona. Schowała twarz w jego piersi. - Tak bardzo się bałam. To… to było straszne. -Rose, już spokojnie. Spokojnie. Jestem przy tobie.
Otulił ją ramieniem. Co dziwne, nie chodziło mu już wcale o podryw. Zdawał sobie sprawę z tego, jaki przerażający jest Remus w swojej niepożądanej postaci. Zwłaszcza, jeśli nie wie się, jak wspaniałym człowiekiem jest ten wilkołak. Ten widok musiał być drastyczny, zwłaszcza dla tak delikatnej dziewczyny jak Rose. I co miał teraz jej powiedzieć? Ze ten potwór, którego się tak bardzo przeraziła, to tak naprawdę jej przyjaciel - Remus Lupin. Wspaniały czarodziej, przyjaciel. Człowiek tak dobry, jak nikt inny. Człowiek, którego spotkało tak ogromne nieszczęście. Przyszło mu zapłacić za to, że jego ojciec postąpił słusznie, odmawiając współpracy ze Śmierciożercami? Jakże on cierpiał z tego powodu, a sam nic nie zawinił. Był po prostu dzieckiem. Niewinnym dzieckiem. -BLACK! Skończ już obściskiwać się tam w rogu - krzyknęła rudowłosa pani prefekt. Stanęła tuż za nim. On odwrócił się do niej, dzięki czemu mogła dostrzec, kogo tuli do swej piersi Łapa. -Rose, kochana, co się stało? Black, coś ty jej zrobił?! -To nie moja wina! - warknął. -Lily, w Zakazanym Lesie był wilkołak - wyjąkała Rose, zalewając się kolejną falą łez.
Ruda pobladła. Oczy jej zrobiły się ogromne ze strachu. Po chwili się otrząsnęła i pochwyciła płaszcz leżący na fotelu. Musiała ledwo wrócić, albo szykowała się do wyjścia już wcześniej. -Lily, dokąd biegniesz? -Do Lasu. Tam jest Mary!

niedziela, 19 października 2014

73.

            Cóż  to był za Sylwester! I Nowy Rok, który upłynął w osobliwym nastroju – no bo przecież kto się spodziewał takiego obrotu spraw? Co prawda, Rose wciąż za wszelką cenę unikała Łapy, ale czemuż tu się dziwić? Nie wliczając do tego, iż sama nie potrafiła odnaleźć się we własnych uczuciach, które do niego żywiła(za co notabene jego nie mogła winić – przecież o niczym nie pamiętał!). Rosalin wciąż nie potrafiła mu wybaczyć tych gorzkich i nieprawdziwych słów tamtego popołudnia, gdy w Pokoju Wspólnym rzucił jej te najbardziej bolesna dwa słowa: „Jesteś tchórzem!”. Rose Richardson należała do Gryffindoru i była z tego tytułu niesłychanie dumna.
             – Już ja mu udowodnię! – mruczała pod nosem.
            Do Hogwartu powrócili w niedzielne popołudnie 2 stycznia 1977r. Deszcz padał na przemian ze śniegiem. Każdy cieszył się tym, że taką pogodę ogląda tylko przez szybę. W Pokoju Wspólnym Gryffindoru  trzaskał wesoło ogień. Ciepło rozchodziło się po całym pomieszczeniu. Mary wraz z przyjaciółkami siedziała w kącie, przy kominku. Jakiś uczeń odłożył „Proroka codziennego” i zgodził się by i ona mogła przeczytać gazetę. Już na pierwszej stronie rzucał się w oczy nagłówek:

„Ile jeszcze osób zginie?”


- Spójrzcie! – krzyknęła przerażona.
W  nocy z 31. grudnia, na 1. stycznia odbyła się masakra w jednym z domów  na obrzeżach Londynu. Śmierciożercy wytropili ślad czarodzieja mugolskiego pochodzenie w domu jego przyjaciół. Zginęło 15 osób, w tym troje dzieci. Podejrzewa się, iż mugolscy przyjaciele ofiary nie zdawali sobie sprawy z jego magicznych zdolnośc(…).”

- To okropne! Jak oni tak mogą! To są niewinni ludzie. –  Rose była wstrząśnięta tym co przeczytała.
 – Wiesz, Rose, dla Śmierciożerców mugole i mugolaki to nie są ludzie.
   – Ale Lily, przecież ty pochodzisz z mugolskiej rodziny i nie ma drugiej tak wspaniałej i inteligentnej osoby jak ty!
– Och, kochana Rose, dziękuję ci za te słowa, choć uważam że nazbyt przeceniasz mnie. Ale nie o tym tu. Chodzi mi o to, że świat stanął na głowie! I dziwi mnie to, że tak można postępować. Z dnia na dzień Śmierciożerców jest coraz więcej.  Już teraz, w Hogwarcie, wśród uczniów z pewnością znajdują się tacy, którzy marzą o tym, by wstąpić w ich szeregi. To tworzenie chorej propagandy! I tylko  ci naiwni, czystej krwi czarodzieje wierzą, że śmierć mugolaków oczyści rasę czarodziejów. Nic bardziej mylnego. Co z tego, że zrobią to dziś, jeśli jutro świat znów zacznie się zmieniać. Ten, którego imienia nie wolno wymawiać myśli, że na świecie nie ma potężniejszego czarodzieja na świecie. Ale jest! Albus Dumbledore! I sądzę, że na świecie może już jest, a może dopiero narodzi się czarodziej, który swoim dobrem odwróci i zniweluje tę ciemnotę. Tę propagandę plugawienia krwi czarodziejów, poprzez związki z mugolami.  Bo Śmierciożercy nie wiedzą czym jest prawdziwa miłość. A prawdziwa miłość jest silniejsza od zła czy nawet śmierci.
– Oo! Evans, cóż to za przemówienie. Przyznaję, słyszałem tylko kwestię o miłości. Coś mnie ominęło? – Spadaj, Potter! To nie czas na żarty.
                James dostrzegł leżącą gazetę między dziewczętami. Szybko ją przechwycił i przeczytał krótki artykuł. Później usiadł na fotelu naprzeciwko.
 – To straszne co się dzieje.  Ale sądzę, że można z tym walczyć. Przepraszam, poprawka, z tym trzeba walczyć!
 – Mówi to czarodziej, który nie ma w swoim rodzie mugoli?
-  Oj, Lily, czy ty naprawdę myślisz, że przywiązuję wagę do pochodzenia? Jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, to odpowiadam: nie, nie przywiązuję. Gdybym zakochał się w pięknej i interesującej mugolskiej dziewczynie, to z pewnością  próbowałbym z nią szczęścia.  Spójrzmy choćby na Syriusza: jego rodzina to fanatycy, a on sam przeciwstawił się temu. Albo Lucy! Lucy, przecież twoi rodzice też popierają Voldemorta. Ja nie boję się tego imienia. To on powinien bać się mojego nazwiska! James Potter. Jego zguba.
 – No, bohaterze, porywasz się z motyką na słońce. – wtrąciła się Lucy.
   – Nie, właśnie nie.  Zasłyszałem kiedyś o tym, że Dumbledore chce utworzy tajną organizację, która miałaby przeciwdziałać ideologii Voldemorta.
– Skoro jest taka tajna, to skąd o niej wiesz?
  - Oj, Lily, Lily. A czy ty o niej wiedziałaś? Nie. Ja wiem, bo Dubledore wie, że będę chciał wstąpić w szeregi.
– A o czym się tutaj rozmawia, co? – Syriusz Black. Wspaniały, zawsze olśniewający Syriusz Black. Stał za kanapą, na której siedziały dziewczyny i w bezbłędny sposób uśmiechał się. James pokrótce opowiedział mu o artykule i o temacie rozmowy. Black był w swoim żywiole. Natychmiast wpakował się na kanapę siadając Evans na kolanach.
 – Słonko, wybaczę ci sylwestra jeśli pozwolisz mi tu siedzieć. No, chyba, że wolisz zamienić się miejscami.  Moje kolana chętnie użyczą ci miejsca.
James odchrząknął głośno. Black natychmiast zrozumiał, że ma się ogarnąć. Chcąc nie chcąc, przysunął sobie fotel , na którym chciał usiąść jakiś pierwszak.  Rose natychmiast się zreflektowała i jednym zaklęciem odesłała fotem do pierwszoklasisty. 
- Gdyby spojrzenie mogło zabijać, sądzę że byłbyś już martwy, Łapo.  Rose, skąd u Ciebie tyle złości? – zaśmiał się Rogacz.
                Richardson i jego obdarzyła piorunującym spojrzeniem, po czym wyszła z Pokoju Wspólnego.  Lucy już się zerwała, żeby pobiec za przyjaciółką, jednak Mary była szybsza.  Nie było ich kwadrans. Nikt nie wiedział o czym rozmawiały, ale wróciły. To było najważniejsze.
                 Po ich powrocie dyskusja się wznowiła. Dołączył się Remus, Scott, a później jeszcze wielu, wielu uczniów.  Wymiana zdań trwała długie godziny.  Nawiązała się miedzy nimi pewna więź. Każdy z nich, młodych czarodziejów, chciał walczyć.  Chcieli zmienić świat. Dziewczyny musiały przyznać się, każda przed samą sobą, że źle oceniły huncwotów. Po dłuższej rozmowie należało im przyznać, że inteligencji i zapału im nie brak. Są ludźmi, którzy trafili do odpowiedniego domu. 
 – Hej, a wiecie że Smarkeus chce wstąpić w szeregi Voldemorta? – zadrwił Syriusz.  Na dźwięk tego przezwiska Lily nadstawiła uszu.
 – Skąd ten pomysł, Łapo? Śmierciuchy nie są aż tak głupie, by przyjmować takiego niedorajdę.
  – Widziałem go z Bellatrix. A ona jest wręcz chora na punkcie Śmierciuchów. To obsesja! No, jak to w mojej rodzinie typowe.
                Na twarzy Blacka na krótki moment pojawił się grymas. James od razu to dostrzegł. W końcu byli prawie braćmi. Znali swoje nastroje na wylot.  To przeznaczenie. Takie przyjaźnie zdarzają się tylko raz w życiu. Taka zgodność charakterów. To nie mógł być przypadek. Bo życiem nie rządzą przypadki. Każdy rodzi się w określonym celu i w określonym celu spotyka na swojej drodze dane osoby.  I z pewnością ta przyjaźń między nimi miała ich zaprowadzić daleko. I oby jak najdalej, byle razem.
 – Moi drodzy. Ja rozumiem, że święta to emocjonująca sprawa, ale jest druga w nocy! Do łóżek, natychmiast!  - zagrzmiała profesor McGonagall.  Rozmawiało się tak dobrze, że nikt nie zauważył tego, która nastała godzina.   James wpatrywał się w znikającą falę kasztanowo rudych włosów. A i w głowie Lily narodziła się myśl, że James Potter wydoroślał. Jeszcze nie wiedzieli, co ich spotkać. A następnego ranka miała się wydarzyć rzecz, która odmieni ich życie. 

wtorek, 15 lipca 2014

72.

 – Och, Rose, święta były wspaniałe! Te wszystkie dekoracje, zapach świątecznych
ciasteczek, śnieg za oknem! Po prostu wspaniale.
             – Wiem o czym mówisz, Lily. Magia znacznie większa, niż tak, której uczymy się w Hogwarcie.
            Lily i Rose spotkały się trzydziestego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku, w domu rodziny Richardson. Dzień później miały się udać na imprezę sylwestrową u Lucy – przyjaciółki z dormitorium. Tego też wieczora dołączyła do nich Mary. Było to o wiele łatwiejsze, ponieważ każda z dziewcząt zamieszkiwała inne rejony Londynu.         Jedna przez drugą opowiadały sobie o świątecznym czasie. I mimo, iż Mary była nieco przybita z powodu żałoby, która ogarnęła ją pół roku temu, chętnie przyłączyła się do opowieściach o prezentach i świątecznych przysmakach.            
Następnego ranka rozpoczęły przygotowywać różne smakołyki, by później, po południu wyruszyć pod adres, który wskazała im Torres. Był on oddalony o kilka stacji metrem i parę magicznych zakamarków. Lucy podała im w liście wszystkie hasła, by z łatwością mogły ją odwiedzić.
             – Wiecie, nie znam tego adresu. Ciekawe, gdzie też ona znowu nas ciągnie – rozmyślała Rose.
Trzymała się bardzo dobrze, przynajmniej takie sprawiała pozory. Stała się o wiele silniejsza niż przedtem. Wciąż potajemnie malowała piękne obrazy. I choć czasem musiała się przyznać przed samą sobą, że skrycie tęskni za Łapą, zwłaszcza wiedząc, że i on obdarza ją pewnym uczuciem(jak na możliwości Syriusza). Wciąż pamiętała pocałunek z dnia jego urodzin i zaklęcie jakie na niego rzuciła, aby nie mógł tego pamiętać. Stale przyłapywała się na rysowaniu kształtu jego oczu. Ten obraz nigdy jej nie opuszczał, ale równie szybko potrafiła spalić swe dzieła, wraz ze wspomnieniem brutalnych słów Blacka.           Lily równie często wspominała swój pocałunek z Jamesem. Ta krótka  chwila zapadła jej w pamięci. Często wieczorami zastanawiała się czy Potter również myśli o tych kilku sekundach, w których nie dzieliła ich żadna odległość. Nie mogła wiedzieć, że aż do przerwy świątecznej miał tylko ten obraz przed oczami. Czasami marzyła o tym, by Potter się zmienił. By przestał być nadętym pachołkiem i nieczułym draniem. Gdyby tylko mógł się pozbyć tych najgorszych cech. Raz nawet jej się przyśnił. Byli na wspaniałym balu. Czekał na nią. Ona, ubrana w najpiękniejszą suknię, powoli schodziła po schodach w dół. Zachowywał się nienagannie. Prawdziwy dżentelmen. Ale jednak… Jednak czegoś brakowało. Może tego zarozumiałego uśmiechu, a może tego błysku w oku.  Był on niby idealny, ale jednak wciąż mu czegoś brakowało. Brakowało wymarzonemu Jamesowi dokładnie tych cech, które posiadał na co dzień. Nigdy więcej o nim nie śniła. Bardzo się o to starała. Specjalnie przemęczała się za dnia, by w nocy nie mieć snów. Nie chciała przyznać się przed samą sobą,  że jej wyśniony mężczyzna istnieje! Istnieje, podrywa ją, a na dodatek widują się niemal każdego dnia(i każdego dnia z niewiadomych przyczyn irytuje ją do granic możliwości). 
– Lily, słuchasz mnie w ogóle? – Mary dała o sobie znać. Mary Mollins.  Najsilniejsza z dziewcząt. Straciła wszystko. Cały swój cudowny świat, a mimo wszystko zawsze potrafiła z uniesioną głową podążać przez życie. Bo czymże są zagmatwane uczucia, wobec utraty całego dzieciństwa? Straciła cała swoją przeszłość, ale nie chciała tracić przyszłości. I naprawdę lubiła wysłuchiwać problemów swoich przyjaciółek. Wtedy wszystkie było takie normalne, przyziemne. Wtedy wszystkie jej myśli krążyły wokół dziewczyn.
 – Co mówiłaś, Mary? Możesz powtórzyć, zamyśliłam się.
 – Oho! Zamyśliłaś! Ciekawe na jaki temat tak rozmyślałaś?
 – Nieważne. Daleko jeszcze, Rose?
 – Och, nie, to już tu, za rogiem!
I faktycznie stał tam skromny, dwupiętrowy drewniany domek.  Palisandrowe okiennice przysłaniały okna na piętrze. Weranda w kolorze dojrzałego orzechu aż prosiła, by wypić w jej cieniu gorącą herbatę. W środku ktoś był. Z komina buchały drobne kłęby dymu.
– Spójrzcie, już na nas czeka!
Rose całkiem już podekscytowana tym, że wreszcie ujrzy swoją przyjaciółkę pobiegła przez ścieżkę prowadzącą do drzwi. Lucy wyszła jej naprzeciw. Wyciągnęła ręce, by wyściskać wszystkie współlokatorki. Po czułym przywitaniu wprowadziła je do małego przedpokoju. Na lewo od drzwi wisiał rząd haczyków, na których można było powiesić swoje płaszcze. Na prawo zaś widniało ogromne lustro zdobione w rogach przepięknymi rzeźbami, przedstawiającymi samców pawi. Może miało to przypominać o tym, że nie można przez całe życie się przeglądać w lustrze i puszyć niczym paw? Dalej przeszły do otwartego salonu. Naprzeciwko znajdowały się szklane drzwi na otwarty taras. Od razu na prawo można było dostrzec schody prowadzące na górę. Na samym środku stała ogromna sofa pokryta kocami. Przy palenisku tworzyło to bardzo przyjemną atmosferę.  Rozsiadły się na kanapie i rozkoszowały ciepłem.
            – Więc jak wam minęły święta, dziewczyny?
 – No cóż…  – zaczęła Lily. Rose otwierała usta, by wtrącić parę swoich słów, gdy nagle usłyszała skrzypienie schodów. Później do dochodzących do niej dźwięków doszły również fragmenty rozmowy.
– Weź się uspokój. Napisz do Glizdogona, że śmierdzi jak gluty trolla, na pewno poprawi mu się humor i wpadnie. Remusa nie trzeba przekonywać co do jego zapachów. Odór prosto z lasu, jeśli wiesz o czym ja mówię.
 – Łapciu, a skąd wiesz jak pachną gluty trolla, czyżbyś miał przyjemność być blisko smarkającego stwora?
 – A do ciebie nie odzywa się dziewczyna, z którą się całowałeś? I kto tu teraz jest dziwny, co?
 – Ty.
Z pogodnymi minami wparowali do salonu. Zajęło im to dłuższą chwilę, zanim doszli do siebie. Szok jakiego doznali wpatrując się w cztery spokojnie siedzące dziewczyny w salonie był nie do opisania. Nie inaczej było ze strony dziewcząt, które wręcz nie wiedziały co mają ze sobą zrobić. Pierwsza ocknęła się Lily.
 – Co wy tu robicie?
 – Dobre pytanie, to raczej ja powinienem spytać, co WY tutaj robicie?
– Lucy nas zaprosiła na sylwestra, nic ci do tego, Black. – No właśnie sporo mi do tego, bo nie wiem czy wiesz, ale to jest MÓJ dom. Osobisty i prywatny. Lucy, co tu się do cholery dzieje, mogę zapytać?
 – Lucy, co jest grane? Czy ty nas zaprosiłaś do domu Blacka?
 – No, bo….No ja myślałam, że się w końcu pogodzicie. Ale przyznajcie, wyszło zabawnie, prawda?
 – Jak mogłaś! Lucy! Przecież wiesz, jak się sprawy mają. – krzyczała Lily. – I jeszcze Black musi o wszystkim wiedzieć? Naprawdę? Nawet tego nie mogłeś dla siebie zachować, ty napuszony kretynie. Wcale się nie dziwię, że sylwestra spędzasz z Syriuszem u niego, zamiast w rodzinnym domu! Pewnie z tobą nie wytrzymali!
Nagle przed oczami zrobiło się strasznie ciemno. Poczuła piekący ból w okolicach potylicy. Jakieś huki, wrzaski, trzaski wokół, a ona leżała, całkowicie zdezorientowana. Co się stało? Mary coś do niej mówiła, ale zanim zdołała cokolwiek zrozumieć minęły długie minuty. Gdy się podniosła po Syriuszu i Jamesie nie było najmniejszego śladu.
– Black strzelił w ciebie zaklęciem oszałamiającym. – odparł Mary. – Nie podnoś się jeszcze. Musisz dojść do siebie.
 – Lily, powinnaś iść i przeprosić Jamesa. To co powiedziałaś było okropne. Zważywszy na okoliczności, byłaś wręcz bezlitosna. Sama chyba bym ci nie wybaczyła prędko. Leć do niego.
 – Jakie okoliczności? O co chodzi?
 – Mnie nie pytaj, ale może on ci powie. Musisz iść do niego.
Po chwili odpoczynku, gdy była już w stanie ustać na nogach udała się na piętro. Za instrukcją Lucy ruszyła do ostatniego pokoju na lewo. Drzwi były lekko uchylone. Zerknęła do środka. Przy oknie z zawieszoną głową stał James Potter. Nabrała do płuc powietrza. Co powinna mu powiedzieć? Czuła się okropnie. Wiedziała, że przesadziła. Co w nią wstąpiło? Już chciała uchylić bardziej drzwi, by móc wejść do pomieszczenia, gdy nagle w futrynie znalazł się Black.
 – Czego ty tu jeszcze chcesz? Wynoś się stąd, natychmiast. – jeszcze nigdy nie widziała go tak wzburzonego. Jego wyraz twarzy był przerażający.
 – Chcę porozmawiać z Jamesem. Proszę, Syriuszu, pozwól mi.
 – Nie! Już dość powiedziałaś. Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna, wiecznie perfekcyjna pani prefekt.
To bolało. Wszelkie jadowite słowa bolały. Wiedziała, że zasłużyła. Zachowała się podle, choć nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo.
 – Proszę, pozwól mi.
 – Zrozum, James nie chce z tobą rozmawiać. Ty go setki razy odrzucałaś, on może chociaż ten raz jeden. Odejdź stąd Lily.
Zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Stała pod nimi może parę minut, a może parę godzin. Było i tak dostatecznie ciemno, żeby nie móc sobie zdawać sprawy z upływającego czasu. W którymś momencie Lucy zabrała ją na dół, ale nie docierały do niej żadne słowa. Poczucie winy – taki mały stworek, który wkrada się w ludzkie dusze i pożera wszystkie pozytywne myśli, pozostawiając jedynie te najgorsze, kierowane przeciwko samemu sobie. Tak właśnie czuła się Lily Evans w noc sylwestrową roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego – czuła się pożerana przez poczucie winy. I jakkolwiek nie próbowała temu zaradzić, zawsze spotykała się z zatrzaśniętymi drzwiami. W końcu po dwudziestej drugiej zamknęła się w pokoiku na piętrze. Był bardzo przytulny. Koło okna wisiała półka na książki. Wisiała ona dokładnie nad łóżkiem, zaścielonym białą pościelą.  Był on niewielki, ale bardzo ciepły i przyjazny. Położyła się na łóżku i szczelnie otuliła kocem. Tak bardzo żałowała swoich słów. Pragnęła obudzić się z potwornego snu, albo chociaż cofnąć czas. Zastanowić się nad tym co mówi. Panować nad emocjami. Zaczęła słyszeć wystrzeliwane w górę fajerwerki. To już północ. Miała wrażenie jakby całą wieczność przeleżała na tym łóżku. Nagle materac łóżka ugiął się lekko pod ciężarem jeszcze jednego ciała.
 – Szczęśliwego Nowego Roku, Lily.
To była Lucy, pogłaskała przyjaciółkę po włosach.
 – Przyjdź do nas na dół. Wszyscy są na dole.
 – Wszyscy?
 – No, brakuje jeszcze ciebie. I Jamesa, ale Syriusz mówił, że on zasnął.
 – Zaraz zejdę, tylko się trochę pozbieram.
 – Czekamy na dole. – pocałowała ją w policzek i wyszła z pokoju.
Ale Lily nie zamierzała iść na dół. Podkradła się do pokoju Jamesa. Leżał na łóżku, niczym mały chłopiec. Był taki spokojny, niewinny. Tym bardziej czuła rozdzierający ból w sercu. Jak ona mogła być dla niego taka podła? Podeszła bliżej. Czuła jego oddech. Widziała jak jego klatka piersiowa unosi się to w górę, to w dół. Nagle poczuła do niego nieopisaną czułość. Dotknęła jego policzka. Pocałowała jego czoło. Pewnie śni. Śni o wspaniałym świecie. – myślała Lily. Ponownie go pocałowała. Poczuła jak gorąca łza spływa po jej policzku. Stała przy drzwiach, chcąc odejść, ale nie potrafiła. Coś trzymało ją w tym pokoju. Znów podeszła do śpiącego Jamesa. Pocałowała go delikatnie w usta.
 – Przepraszam. – wyszeptała, dławiąc się łzami.
 – To zaskakujące, bo nigdy byś mnie sama nie pocałowała, gdybyś wiedziała, że będę o tym pamiętać. – chwycił jej rękę i przez chwilę pocierał kciukiem wierzch jej dłoni. – Po co przyszłaś, Lily? Po to by składać mi potajemne pocałunki? – podniósł się z łóżka. Oparł się o okno i spoglądał na nią badawczo.
 – James, ja… ja przepraszam. – załkała. – Nie chciałam cię obrazić, ani nikogo z twojej rodziny. Tak bardzo cię przepraszam. – spojrzała  na niego i dopiero teraz zauważyła, jak mocno zaciska szczękę.
– Lily, przykro mi, że widzisz we mnie tylko dupka bez uczuć, bo może cię to zaskoczy, ale mam uczucia. Często nadwyrężane do granic możliwości. Często ci nie okazuję jak bardzo mnie boli to, że choćby na przykład po naszym pocałunku nie zwróciłaś na mnie najmniejszej uwagi. To dla mnie wiele znaczyło i bolało tym bardziej, widząc, że dla ciebie to był jeden z tych przypadkowych pocałunków. A dziś… Dziś odebrało mi mowę, a wiesz dlaczego? Zaufam ci Lily. Moi rodzice zmarli w dzień wyjazdu do Londynu.
Lily zakryła usta rękami. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z ogromu szkód jakich narobiła. Łzy polały się strumieniami. Upadła na kolana i nie potrafiła przestać się trząść.
 – Ja-a-ames. Bła-a-agam, wy-ba-acz mi. Je-je-ste-em o-o-okro-pna. Pze-prze-pra-szam. – chlipała gorzko. Ten jedynie podszedł i przytulił ją do piersi. Szczery żal za wyrządzoną krzywdę mu wystarczył. Nie potrafił się na nią gniewać. I choć Syriusz często nazywał go głupcem, to on wciąż wierzył i chciał walczyć. Z płaczącą Lily Evans rozpoczynał nowy rok, a także i nowy rozdział w życiu. Rozdział, w którym miało już nie być kłótni i pretensji o byle co. Razem z Lily Evans mieli tworzyć parę dobrych kolegów. Mieli mieć do siebie zaufanie, szacunek i pozytywne nastawienie. James Potter patrzył przez okno swego pokoju. U jego boku była dziewczyna jego marzeń, wciąż nieco popłakująca, ale jednak wtulająca się w jego pierś. Zaczęło się coś całkowicie nowego. Ucałował koniuszek jej głowy.
 – Ile to człowiek musi się nacierpieć, by móc odzyskać spokój. Jak to mówią, po każdej burzy przychodzi słońce, a jego małe słońce stało tuż obok. Mamo, tato. Trzymajcie kciuki – pomyślał Rogaś wpatrując się w przepiękny półksiężyc, którego światło padało prosto na nich.
Lydia Land of Grafic